Bożena Jawień, Kto kogo, Zadra, 34(8-9) 2001
Pamiętacie sprzed lat film Walka o ogień? A jego "wątek miłosny" z ostatnim ujęciem pary bohaterów? Odpoczywają przytuleni w świetle księżyca, kontemplując jej brzuch dopakowany obietnicą potomka. Rzecz cała rozpoczęła się co prawda uprowadzeniem i gwałtem kontrolowanym, ale to nic, wdzięk i mądre postępowanie panienki przerobiły jaskiniowca na odpowiedzialnego, opiekuńczego mężczyznę i w dodatku zręcznego kochanka. Historyjka ta streszcza zapewne kilkadziesiąt tysięcy lat udomowiania się gatunku ludzkiego, z nieodwołalną kolejnością zdarzeń: żądza (lub interes), kopulacja, potomstwo, rzeź w walce o niezbędne dobra, żądza surviverów, da capo al fine. Dużo nieszczęść, mocne wczepienie się w życie.
Czym różnimy się dzisiaj? Otóż staraniem pokoleń przodków mamy zmniejszony obszar nieodwołalności. Żądzę możemy sublimować w pracę, modlitwę, sport i co tam jeszcze. Kopulację, hmm, musiałam zajrzeć do Kopalińskiego, okazuje się że źródłosłów łaciński jest: łączyć. Współcześnie rozwinęło się to w smycz, stadło, sforę, zwrotkę w piosence, coitus, zapłodnienie; no więc od kopulacji odwołujemy się autoerotycznie i/lub antykoncepcyjnie, co nam też umożliwia niedopuszczenie do zaokrętowania potencjalnego potomstwa. A skoro potomstwo pojawia się w liczbach nienachalnych to się robi bardzo cenne i rzezie zastępujemy negocjacjami, straszeniem, wygryzaniem, anatemą.
To nie są dzisiejsze, ani zwłaszcza postmodernistyczne wymysły. Natura wszystko zsyła w nadmiarze, z dublerami, na wypadek gdyby coś nie zaskoczyło, a potem jak bogini Kali, te nadmiary obcina. Surviverzy są coraz rozumniejsi, więc natura pozwala im stanąć z sobą na bramce ramię w ramię, i wspólnie wyrokować: te gamety razem, te osobno, te się w ogóle nie wyklują, a z tych będą dzieci. Do takiej bramki byli dopuszczeni dzicy z badań Malinowskiego. Rajska kraina: bardzo wczesny, stopniowo rozwijany seks, od kiedy tylko emocjonalnie i technicznie było to możliwe, dziesięć lat bezdzietnej kopulacji, a potem szczęśliwe małżeństwa obdarzone zdrowym potomstwem w upragnionej liczebności. Jak oni to robili? Bardzo proszę: dziewczęta unikały kąpieli w lagunach w wietrznej porze, kiedy na morskiej wodzie unosiły się drobne gałązki i inne ekologiczne śmieci, bo wszystkie dobrze wiedziały, że dusze dzieci siedzą na nich właśnie i wnikają w ciała kąpiących się. Taka była oficjalna wykładnia starszyzny, odpowiednia do przekazania obcemu ? białemu brzydalowi, który bardzo się interesował życiem chłopców ale stronił od kobiet. Wykrył on, że miejscowi nie znają stosunku przerywanego ani dopochwowych środków mechanicznych czy chemicznych, bo o takie "techniki maltuzjańskie" stosowane w Europie pytał. Coś do niego docierało o powszechnym używaniu ziół, ale włączył te okruchy do działu magia i zlekceważył. Gdyby był kobietą albo chociaż aktywnym heteroseksualnie mężczyzną, może tubylki by mu powiedziały coś więcej. Gdyby w jego czasach biochemia był nauką choćby poczętą, może nie pozwoliłby zaprzepaścić miejscowej wiedzy. Ale nie był i nie była, misjonarze dokonali reszty i dorobek Triobriandek przepadł. Kiedy Margaret Mead penetrowała wkrótce potem nieodległe, Samoa znalazła dzikich, którzy zauważali co prawda związek między seksem a prokreacją, ale rozwiązywali problem w sposób mało inspirujący: poprzez abstynencję przed małżeństwem, i po osiągnięciu wieku średniego, i w czasie kilkuletnich okresów laktacji; ostateczną bramką były aborcje i dzieciobójstwa.
W Europie też mieliśmy swoje bramki. Kiedy Hades uprowadził Persefonę do swego podziemnego królestwa, jej matka, bogini zasiewów Demeter, nie mogła z żalu podtrzymywać życia. Wówczas Zeus wyjednał, że Persefona będzie wracała do matki na czas wegetacji roślin, a zimy będzie spędzała pod ziemią. Jesienne zamieranie wegetacji będzie wywoływane jedzeniem przez nią owoców granatu. Dziś wiemy, że łupina granatu zawiera substancje o działaniu estrogennym; w Europie do średniowiecza, a w Indiach wciąż jeszcze jest używana w celach antykoncepcyjnych i poronnych. Mit o Persefonie jest prawdopodobnie najstarszym dowodem ludzkiego poszukiwania możliwości sterowania płodnością. Ciekawe są notatki Hipokratesa dotyczące porady, jakiej udzielił greckiej właścicielce niewolnicy, która tańcem i prostytucją przynosiła duże dochody. Otóż dla uniknięcia przerwy w zarobkowaniu spowodowanej ewentualną ciążą Hipokrates doradzał głębokie przysiady po stosunku, a w razie ciąży taniec tak gwałtowny, aby nastąpiło poronienie. W poradzie tej nie ma żadnej sprzeczności z oryginalnym tekstem Przysięgi, w którym jest mowa jedynie o niepodawaniu środka poronnego drogą dopochwową, co wówczas często prowadziło do śmierci kobiety. Hipokrates umiał też rozszerzać szyjkę macicy i przez wydrążoną rurkę umieszczał wewnątrzmacicznie krążki i inne przedmioty; nie jest obecnie jasne czy w celu kontroli urodzeń czy leczniczym.
W starożytności dysponowano wieloma roślinnymi środkami antykoncepcyjnymi. Niektóre z nich są również współcześnie powszechnie spotykane, a niektóre już wyginęły. Stało się tak z rosnącą dziko w Afryce Północnej rośliną baldaszkowatą zwaną silphium. Wspomina o niej już Herodot w V wieku przed naszą erą, miasto Cyrene dzięki niej prosperowało, zyskało wielką sławę, i przez stulecia biło monetę z jej podobizną. Nie powiodły się próby przeniesienia upraw do Syrii i Grecji, ani też nie udało się powstrzymać rabunkowej eksploatacji na miejscu i w II wieku naszej ery silphium już nie istniało, wyjedzone do ostatniego stanowiska. W średniowiecznej Europie wiedza o sposobach kontroli urodzeń podupadała. Starożytne podręczniki medycyny były rzadko i niezręcznie przepisywane, wiele roślin było nieprawidłowo identyfikowanych przez tłumaczy i kopistów bez odpowiedniego wykształcenia, a coraz większy nacisk Kościoła na nieingerowanie w prokreację spowodował usunięcie z uniwersytetów stosownych treści nauczania. Zatem poczynając od XII wieku oficjalna medycyna przestała się zajmować zapobieganiem ciąży. Z wyjątkami: na przykład Arnaldowi z Villanovy (XIII/XIV w.) przypisuje się autorstwo podręcznika Breviarium practice, w którym jeden z rozdziałów zatytułowany jest: Sposoby aby nie poczynała, iżby była zdolna do zamęścia. Mamy tu do czynienia z kontrolą urodzeń wśród młodych, niezamężnych, i aktywnych seksualnie dziewcząt. Wiedza zielarska pozostała wśród kobiet - zarówno wiejskich akuszerek, jak i zwykłych matek, korzystających z doświadczeń pokoleń. Nie była zapisywana, lecz przekazywana ustnie i w połączeniu z praktycznymi ćwiczeniami. Wobec niestandaryzowania preparatów niezbędne było dokładne przestrzeganie protokołu przygotowań, to jest zbierania substratu z odpowiednich stanowisk i o odpowiedniej porze, warunków suszenia, czasu gotowania, i innych czynności. Tylko osoba długo praktykująca przy akuszerce potrafiła przygotować silnie działające preparaty tak, aby były w miarę bezpieczne. Niestety, łańcuch ustnego przekazu skomplikowanej wiedzy okazał się kruchy wobec eksterminacji "mądrych kobiet" oskarżanych o maleficia poczynając od XV wieku. Trwające blisko trzysta lat prześladowania, oskarżenia nieformalne i pomówienia spowodowały, że nawet osoby niezagrożone wolały nie przekazywać swojej wiedzy córkom, aby nie ściągnąć na nie nieszczęścia. W obyczajach ludowych zachowały się tylko zrytualizowane wspomnienia dawnej sztuki w postaci zdobienia głowy panny na wydaniu wiankiem rucianym i wystawiania w oknach jej domu doniczek z mirtem. Obie te rośliny miały działanie antykoncepcyjne i poronne, i być może w zamierzchłych czasach ich widok był dla adoratora rękojmią zaradności wybranki.
Rytuał jednak nie zapobiegał ciąży i przez kilkaset lat trzeba było polegać na rzeżączce (ubezpładnia zamykając jajowody), bólu głowy (często nieprzekonujący, więc nieskuteczny), lub na stosunku przerywanym. Ta ostatnia metoda stawiała na bramce samego mężczyznę z naturą, nieznośnie oddzielając działanie od ponoszenia jego konsekwencji. Przypuszczam, że to właśnie odebranie kobietom kontrolowania prokreacji wywołało poczucie bezkarności i władzy u wielu mężczyzn; przecież niepokorną zawsze można było uziemić kolejną ciążą. Dlatego nie podobają mi się próby z męską antykoncepcją hormonalną. Ma ona polegać na tabletkach, zastrzykach lub wszywkach podskórnych, uwalniających stopniowo hormony, coś jak nasz Norplant. Wszywki mają mieć tę wyższość, że nawet w tańcu będzie można dyskretnie namacać: są, czy gość tylko obiecuje bezpieczeństwo. Jednak to wszystko działa dopiero po kilku miesiącach, i tu już musimy polegać na jego dobrej woli, czyli ryzyko niewiele mniejsze niż przy stosunku przerywanym. No chyba że jest to nasz stały partner, zaufany, i akurat nie chce nas poskramiać. Tylko jak dalece możemy mieć tę pewność? Spróbujcie namówić swoich facetów na coś naprawdę godnego zaufania: na wazektomię, czyli przecięcie nasieniowodów. Wtedy się okaże, że nawet mając brzuch, dorosłe dzieci i kłopoty z erekcją cenią sobie swoją nieproszoną płodność ponad wasze zdrowie i spokój. Nie znam Polaka mieszkającego w Starym Kraju który by się na to zdecydował. (Może są? Odezwijcie się 0501 420 180). Po emigracji, zwłaszcza do USA i Anglii, są już do tego bardziej skłonni, ponieważ tam kobiety mają wyższą cenę i to właśnie bywa cena za seks. Dwadzieścia jeden procent par brytyjskich po czterdziestce jest po sterylizacji, czyli przecięciu nasieniowodów u mężczyzny (zwykle) lub jajowodów u kobiety (rzadko, bo jest to zabieg poważniejszy chirurgicznie). Wasze namawiania będą miały charakter wyłącznie teoretyczny, bo w Polsce sterylizacja jest traktowana z artykułu 155 kodeksu karnego na równi z pozbawieniem wzroku, słuchu i innym ciężkim uszkodzeniem ciała, i jest wobec mężczyzn zabroniona. Można jej dokonać u kobiety, jeśli ciąża miałaby zagrażać jej zdrowiu lub życiu. Tylko że ocena tego zagrożenia należy nie do kobiety a do wykonawcy zabiegu, czyli praktycznie do ordynatora w szpitalu i rutynowo jest optymistyczna, co skutkuje odmową. Powtarzające się pijackie gwałty małżeńskie lub zwyczajne pragnienie świętego spokoju też nie są żadnym argumentem dla legislatora.
Na drugim biegunie bezpieczeństwa prokreacyjnego są płodne kobiety, pragnące mieć dziecko, a nie mogące się o nie doprosić. Do niedawna mając partnerkę, niepłodnego partnera lub będąc singielką trzeba było sobie radzić w sposób naturalny, to znaczy zdecydować się na seks z obcym, co dla wielu kobiet jest nie do przyjęcia, a dla wszystkich ryzykowne. Co innego kontakt z instrumentami medycznymi, które potrafią prawie to samo, a czasem nawet więcej niż penis. Coraz więcej jest w Polsce prywatnych klinik leczenia niepłodności, gdzie za kilkaset złotych można się umówić z anonimowymi, wesołymi plemnikami, wolnymi od chorób zakaźnych. Sprawdziłam, nikt nie pyta ani o zgodę męża, ani o akt małżeństwa, ani o orientację seksualną. Wracamy na bramkę.
napisane: 2001-08-21